niedziela, 9 września 2007

"Donald, co cię człowieku napadło?"

- Na wybory marsz ludu pracujący (a zwłaszcza nie pracujący) miast i wsi - ogłosił Ludwik Dorn w piątek, późnym wieczorem.
- 21 października - uściślił Lech Aleksander Kaczyński.
- Koniec gadania, rozpoczynamy drugi akt przedstawienia - zarządził Jarosław. - Wszyscy aktorzy na scenę.

Tak więc sejm się (jak to niektórzy określają) "rozsejmił" zgodnie ze scenariuszem Jarosława Kaczyńskiego, nas - wyborców - czekają nowe igrzyska, a największym przegranym (poza społeczeństwem) wydaje się być - na własne życzenie - Donald Tusk, niezależnie od kolejności, w jakiej PiS i PO wejdą do sejmu po wyborach.
Już po zakończeniu obrad zdenerwowany oświadczył, że premier dymisjonując ministrów na kilka godzin, dokonał gwałtu na konstytucji uprzedzając chytry plan PO odwołania po kolei wszystkich ministrów ze składu rządu.
Od czasu wizyty w pałacu u Lecha (przeszli na Ty, jak donosiły media) Tusk poczuł się jednym z rozgrywających i ogłosił, że uzgodnili z Prezydentem termin wyborów na 21 października.
Biedaczysko. Wierzył, że on cokolwiek uzgadniał. Termin wyborów był ustalony, zanim Donald przekroczył progi pałacu, a całe to spotkanie dokładnie wyreżyserowane. Wprawdzie na chwilę "zapaliła mu się czerwonka lampka", kiedy Lech Kaczyński postawil magnetofon na stole i oświadczył, że rozmowa będzie nagrywana, ale przejście na Ty i dobre, markowe wino (ponoć cztery butelki), osłabiły jego nieufność.

Doprawdy trudno zrozumieć Donalda Tuska, dlaczego przystał na termin wyborów korzystny jedynie dla partii PiS. Trudno też uwierzyć w zapewnienia, że chce odsunąć Kaczyńskich od władzy i w nowym sejmie powołać komisje specjalne dla wyjaśnienia działalności prokuratury i służb specjalnych. Mogł to zrobić podczas zakończonej w piątek kadencji sejmu, przyjmując ofertę utworzenia rządu "technicznego" na czas ściśle określony, np. do wyborów na wiosnę.
Czy jeszcze nie zrozumiał, że to Jarosław Kaczyński ma wszystkie "zabawki" (a PO pomagała mu w ich zawłaszczaniu) i teraz to on dyktuje warunki? Widać nie. Swoją polityką (?) PO - chcąc rzekomo odesłać PiS w niebyt - w rzeczywistości umacnia tę partię.

W kolejnym wywiadzie po rozwiązaniu sejmu Donald Tusk zapowiedział, że w przypadku wygrania wyborów - w co święcie wierzy - nie wyklucza objęcia funkcji premiera.
Otóż uważam, że niezależnie od wyniku wyborów, Tusk nie będzie premierem.
Jeśli PO wygra wybory z minimalną przewagą nad PiS, Lech Kaczyński nie dopuści, aby szefem rządu został jego przeciwnik polityczny. Rząd utworzy koalicja POPiS, pod kierownictwem Jarosława Kaczyńskiego (ew. z wicepremierem Rokitą pod warunkiem deklaracji pełnego podporządkowania premierowi).
W przypadku przegranej PO, nie darują Tuskowi porażki członkowie jego partii.
Tak, czy inaczej, Donald Tusk już jest przegrany, a wybory - jak wskazują znaki na niebie i na ziemi - wygra PiS.
I... za dwa lata przedterminowe wybory? Kto wie...

Brak komentarzy: